wtorek, 30 grudnia 2014

Jedną nogą w grobie.

       Pisałam, że zobaczę się z Tobą po Nowym Roku a tu nagle napadła mnie wena na nieplanowany wpis. Zawsze tak mam, że jak trzeba się uczyć to ja mam wenę dosłownie na wszystko. Chcę mi się wtedy diety, ćwiczeń, zakupów, seriali, czytania, pisania i gotowania. I mam takie uczucie, że zmarnuje sobie życie jak akurat teraz nie przelecę szmatą blatów w kuchni. Masz tak? Masz tak. Każdy tak ma. Szczerze powiedziawszy ciężko znaleźć czas na naukę przy takiej ilości zajęć. Piszę do Ciebie z Londynu, bo tutaj akurat w tym roku spędzam Sylwestra. Taki mam lajfstajl. Ale na serio, to jutro zobaczę jak jedno z najfajniejszych miast Europy wybucha kolorowymi fajerwerkami i cholernie się tym jaram. Oczywiście Ci napiszę o tym czy warto tu w ogóle przyjeżdżać kiedyś. Bardzo zależy mi w tym naszym dziwacznym układzie online, na tym żebyśmy sobie ufali, więc będę z Tobą szczera. No ale to nie dziś. Dziś będziemy gadali o czymś kompletnie innym.
       Będzie o czasie, bo ten leci nieuchronnie. Chwilę temu zjadaliśmy swoje smarki w piaskownicy a teraz (akurat typowo świątecznie) przeglądam facebooka i widzę, że trzy moje koleżanki się żenią. Kosmos. Co więcej, o czym jeszcze nie wiedziałam jak powstawał ten post, przyjeżdżam do znajomych, do Londynu i okazuje się, że moja koleżanka będzie rodzić kolejne dziecko. Czas. Tik-tak. Z przerażeniem biegnę  do lustra, w głowie mi brzęczy jakaś muzyka ze słabego horroru, załamana obserwuje siebie i widzę jedną zmarszczkę na czole. Już nigdy nie będę unosić brwi. NIGDY, powtarzam. Klnę pod nosem, bo pamiętam jak jakieś kobitki na Wizażu powiedziały mi, że krem nawilżający w moim wieku wystarczy. No właśnie. Kiedy to było? Dwa lata temu? Może to już nie działa? Może teraz jestem w innym wieku?
       Gówniara ma 21 lat i przejmuje się starością, zakpisz. Był czas kiedy byłam przekonana, że dwudziestolatkowie to już są jedną nogą w grobie, że jak przekroczę tą nierealną wtedy dla mnie barierę dwudziestu lat to moje życie się skończy. Będę już tylko rodziła i bawiła dzieci, albo tyrała od świtu do nocy na niezbyt smaczny chleb. Wtedy były dla mnie tylko dwie opcje i pamiętam jak tego dorosłym strasznie współczułam.
        Ach, wychowałam się na wsi i do dziś pamiętam te wszystkie zabawy w które bawiłam się z rodzeństwem. Szczególnie utkwiło mi w pamięci budowanie iglo. Było ogromne. Większe niż my, tak je pamiętam. Budowanie go zajęło kilka godzin i trzeba było nieźle się narobić, żeby oszukać mamę, że nie jest nam zimno. Trzeba było suszyć rękawiczki w ukryciu na grzejniku w łazience, że niby siku idę, bo jak tylko mama zobaczyła, że są mokre to wrzeszczała, że mamy wracać do domu. Że niby umrzemy na zapalenie płuc, albo co. Nie wierzyłam jej. Nie znałam nikogo w szkole, kto się za długo bawił na dworze i umarł. Zwyczajnie zmyślała.
        Nasza determinacja do zabawy w śniegu była godna podziwu. A dziś? Dziś jak jest plus pięć to ja już siedzę w domu pod kocem, piję gorącą herbatę i boli mnie nawet wstać z łóżka do łazienki, bo posadzka zimna. Nie dorobiłam się jeszcze podgrzewanego dywanu, sorry.
          Starzeje się. Patrzę w to lustro i jednak nie widzę aż tak tego starzenia. Nie jestem przecież stara. Nawet stara nie czuję. A przecież, patrząc z perspektywy smarka, zachowuje się już jak jakaś staruszka. taki paradoks. 
            Pamiętam jedną taką sytuację z tego jak jeszcze pracowałam na wyspach. To była praca przy telefonach. Siedziałam przed kompem i zaznaczałam w programie czy na telefonie jest ryska, czy się włącza - to był, uwierz mi raj dla mnie, po dwóch miesiącach spędzonych w fabryce z rodzynkami. Nic nie śmierdziało kandyzowanym jedzeniem, nie dostawaliśmy batów, siedziałam sobie przy biureczku i jeszcze można mi było rozmawiać, a dodatkowo targety były żałośnie niskie, praca banalna. Jakiś idiota dodatkowo za to płacił. Na moją ówczesną świadomość rynku pracy w Wielkiej Brytanii to była dream job. Siedziałam tam między dwiema Polkami. Jedna pracowała kiedyś dla radia Trójki a o drugiej na pewno wspomnę na blogu jeszcze miliony razy, bo pod pewnymi względami była osobą wyjątkową, jedyną taką która potrafiła mnie doprowadzić do białej gorączki samym, kompletnie niewinnym uśmiechem. Ale lubiłam ją, raczej.
           Taka sytuacja. Gadałam sobie właśnie z tą drugą, nazwijmy ją no nie wiem... O, Ewą. Pewnie by tak chciała, bo była bardzo religijną osobą. Swoją drogą była to pierwsza osoba jaką poznałam w nowej pracy i od początku biła od niej dziwna aura, ale zignorowałam to. W pracy siadłyśmy koło siebie. Zawsze przecież ta cała aura, mogła być zwyczajnie odczuciem subiektywnym. Ja mogłam być dziwna dla niej.
         Do sedna. Rozmawiałyśmy zapewne o illuminati, religii albo innych teoriach spiskowych (miałyśmy tu nieco inne poglądy) i jakoś tak, jak to u kobiet zeszło na wygląd. Zapytała mnie na ile lat wygląda, a ja intuicyjnie pomyślałam, że ze dwadzieścia osiem to napewno ma. Coś wspominała o dzieciach, mężu. Musiała być stara, bezapelacyjnie. Dresodzwony miała jeszcze na pewno z lat dziewięćdziesiątych, sweter jakiś taki skromny, zero makijażu, włosy w kucyk - no skromna, religijna matka Polka na obczyźnie. Chciałam być miła, więc powiedziałam, że wygląda na dwadzieścia cztery. Kobieca szczerość, tak jest właśnie i nie mów, że nie. 
        Dziewczyna rozdziawia paszczę, jej twarz przybiera wojenne barwy, wytrzeszcza oczy, marszczy brwi, a ja automatycznie się krzywię, bo już wiem, że to nie dobrze, że coś nieźle jebnęłam. Krzyczy "Dwadzieścia cztery? Bez przesady, nie wyglądam tak staro!". Czyli jednak młodsza, myślę. Może ze dwadzieścia? Ile miało to jej dziecko? Dwa lata? No młoda mama, nic w tym dziwnego. W Wielkiej Brytanii ludzi stać na dzieci. Albo zwyczajnie ten cały religijny kalendarzyk nie wypalił i to jakaś wpadka. Staram się uśmiechać i pytam jej ile w końcu ma lat.
        Dwadzieścia trzy, odpowiada. NO BŁAGAM. Wdałam się nawet w jakąś krótką dyskusję. Próbowałam udowodnić jej, że między takimi osobami nie ma żadnych różnic ale niestety nic to nie dało. Przyznałam jej w końcu, że to moja ogromna pomyłka, że nazwałam ją staruszką, podczas gdy ona jest jeszcze tym smarkiem z drugiego akapitu. 
         Dzisiaj jednak myślę sobie czy mi by nie było smutno jakby ktoś mi powiedział, że wyglądam na dwadzieścia dwa lata. No bo jednak...! Nadal mam dwadzieścia jeden.
       No i tak to, za jakieś dwadzieścia cztery godziny będziemy się całować, kochać i życzyć sobie szczęśliwego Nowego Roku. A to właśnie w tym niby szczęśliwym roku strzeli mi dwadzieścia dwa lata. Zaproszą mnie pewnie na jakiś ślub albo chrzciny, będę się uśmiechać. A od śmiania robią się zmarszczki. Szczerze to już nie wiem jaki miał być wydźwięk tej notki. Że starość jest zła, dobra, zwyczajna a może nieuchronna? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że im większą liczbę wpisuje po zerze, to mam na sobie jakąś większą presję czasu. Od dziecka wiedziałam, że kiedyś będę kimś wielkim i chyba właśnie uświadomiłam sobie, że czas temu pomóc. Czas ruszyć tyłek, bo jak tak dalej pójdzie to będę wielka ale jedynie dosłownie. Ktoś mi powiedział kiedyś, że jak kończysz dwadzieścia lat i zasypiasz to budzisz się i masz tych lat trzydzieści. Tragedia. To ja nie chcę spać w takim razie wcale. Nie chcę przecież zmarnować ostatnich chwil młodości na jakieś spanie. Nawet jeśli kocham spać. Nie taki mam cel. Dzisiaj piszę wpis na bloga, jutro oglądam fajerwerki w Londynie a pojutrze jest Nowy Rok, nowe rzeczy, czas na zmiany. Czas na życie. 
             No bo któregoś dnia w końcu obudzę się jako trzydziestolatka, a mając tyle lat to przecież już będę jedną nogą w grobie. Moje życie się bezpowrotnie skończy i wtedy będę już tylko rodziła albo tyrała od świtu do nocy na niezbyt smaczny chleb. Są przecież tylko dwie opcje. 


Udanego Sylwestra Ci życzę i Nowego Roku, który zapamiętasz na całe życie!


Pisała dla Ciebie, 
Angelika.



            
          

       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez wulgaryzmów proszę, tylko ja mam tutaj takie prawo.