piątek, 9 stycznia 2015

O ludziach zawistnych.

             Powiem Ci, że warto wyjść do ludzi, chociażby miało to oznaczać dzwonienie na karetkę pogotowia. Czasem szukam na siłę inspiracji i nawet nie zauważam jak wręcz przed moimi oczami rozgrywa się jedna z tych ciekawszych sytuacji, która układa się potem w ciekawą refleksję. Rzeczywistość przysłania nam wzrok na tyle, że nie dostrzegamy tych najciekawszych smaczków życia. Pewnego dnia budzisz się z myślą, że wieczorem zaśniesz w swoim łóżku, rozmawiając z chłopakiem przez telefon a zasypiasz w kompletnie obcym miejscu w pokoju z jakąś nastraszą babcią świata, chrapiącą jak stary niedźwiedź. Na pewno miałeś taki dzień, którego zakończenia kompletnie się nie spodziewałeś. Ja ostatnio miewam wiele takich dni.
              Nawet dzisiejszy dzień sprawił, że czuje się dojrzalszą osobą. Uświadomiłam sobie tak wiele rzeczy, że nie jestem nawet połowy w stanie opisać jakimiś sensownymi słowami. Nie, nie spotkałam żadnej sławy, nie byłam w kościele, nikt nie przejechał mojego kota, nie dostałam raka ani w ogóle nic specjalnego się dzisiaj nie wydarzyło. Czasami zwykły dzień i codzienność odmienia nasze życie na tyle, że bierzemy kartkę papieru i z jakiegoś powodu piszemy co nam leży na sercu – co jest swojego rodzaju paradoksem, bo dlaczego niby zapisujemy wydarzenie które nas odmieniło, czy to nie oczywiste, że będziemy je pamiętać? Niczym Kolumb smarujemy po kartce nasze odkrycie, które było tak oczywiste i po zapisaniu sprowadza się do kolejnej życiowej prawdy, znanej od dawien dawna ale dopiero dziś nam wewnętrznie uświadomionej. Mam nadzieje tylko, że nasze odkrycie nie przyczyni się do żadnego ludobójstwa.
             Siedzę sobie w kawiarni z siostrą, która opowiada mi o tych zawistnych ludziach, którzy mają czelność mnie komentować. Tak, to Ci z którymi rozmawiałam ostatnio pięć lat temu ale z jakiegoś powodu nadal twierdzą, że mają prawo "nie mieć zaufania do tego co robię, bo ja to ja i mogę zmienić zdanie". Siedzę i zastanawiam się co za paradoks rządzi tym światem, ludzie są tak zawistni i nieszczęśliwi, nie mają swojego życia, i muszą się dowartościowywać tym, że jakieś koleżance z podstawówki może się coś nie udać. Przecieram oczy ze zdziwienia na myśl, że osoba, której buzię już ledwie kojarzę, może mi źle życzyć. Wręcz liczyć na moje potknięcie! Przypominam sobie jedną sytuację z poranka, kiedy to pielęgniarka w szpitalu podaje ślepej stulatce lakcid, nie tłumacząc co to i jak to spożyć. Biedna babcia bliska była połknięcia w całości tego małego, szklanego słoiczka. Gdyby nie moja naturalna, odruchowa reakcja, babcia pewno by się zadławiła.
               Myślę sobie gorączkowo, już nie w kawiarni ale w pizzerii. Słucham i słucham tej siostry, która żali się, że niektórzy jej nie rozumieją, że odbierają świat tak poważnie. Za poważnie. Nagle siostra zaczyna główkować o tym jakby funkcjonowałaby równoległa rzeczywistość w której ludzie zachowywaliby się jak koty – tam gdzie mają ochotę zasnąć to zasypiają i koniec, to miałoby być zupełnie normalne. Wyobrażasz sobie to? - pyta wciąż. Opowiada dalej o tym jak miałby wyglądać ten świat. Śmieje się. Ciekawy pomysł na pracę magisterską, myślę.
             Tymczasem, mną targały inne myśli. Ciekawa jestem ile osób zastanawiałoby życie ludzi-kotów a ile by pomyślało odruchowo, że na pewno coś zielonego paliłam z tą siostrą wcześniej, w tej kawiarni. No właśnie. Niektórzy schematyczne, smutne, szare myślenie mają we krwi, nigdy nie zastanowią ich ludzie-koty. Zanim pomyślą o całej sytuacji, już Cię oceniają. Jakaś moja stara koleżanka ocenia moje wybory życiowe. Ktoś, słysząc o ludziach kotach natychmiast myśli, że moja siostra się upaliła. Wciąż i wciąż oceniają.
            Mówisz do Pana w sklepie "mogę Ci dać w dwójkach, będzie łatwiej wydawać", on uśmiecha się i chętnie przyjmuje pieniądze, ot co – zwyczajna, sympatyczna rozmowa w sklepie. Opowiadasz o tym jakiemuś szaremu istnieniu i słyszysz tylko "mówiłaś do obcego faceta na TY, co za brak kultury...". Dziwisz się, bo Pan wydawał się w ogóle nie mieć nic przeciwko, nawet pewnie nie zwrócił uwagi. Ty nie miewasz takich durnych problemów. Pan w sklepie też chciał tylko drobne pieniądze, nawet nie pomyślał o tym jak się do niego zwracam.
         A oceniacz, ocenia. Taki oceniacz to gatunek, typu krowa co nigdy zdania nie zmienia. Prowadzący życie pod publiczkę. Sztywno trzymający się norm typowych dla małych, zamkniętych społeczeństw. Nie ulega naturalnym odruchom. Często, oceniacze trzymają się w grupach, lubią też się nawzajem obgadywać za plecami jeśli akurat nie są razem. Brak im solidarności. Oceniacz rozumie tylko schemat, nie myśli samodzielnie. Bo jak można samodzielnie myśleć, skoro ktoś już wcześniej powiedział, że ma robić tak i tak – no jak? Oceniacz gubi się w takich skomplikowanych sytuacjach. Oceniacz żyje życiem innych. Jego środowisko naturalne to toksyczne otoczenie, toksyczne myśli. Najwartościowszym pożywieniem jest dla niego czyjaś porażka. Pytania zadaje odpowiednio w ten sposób "Dostałaś się na prawo, spadły progi?", "Te jeansy to rozmiar 36, ach no w Orsay mają tą zaniżoną rozmiarówkę", "Twoje są te perfumy Chanel? Pewnie podróbki?". Emocje oceniacza nigdy nie mogą wychodzić za linię. W zaskakujących sytuacjach oceniacz szuka najsilniejszego i trzyma się go kurczowo w walce o przetrwanie. W swoich sądach jest bezlitosny, nie bierze pod uwagę żadnych czynników zewnętrznych.  Jego świat dzieli się na to, co "jest siarą" i co "nie jest siarą". Oceniacz nie rozumie, że można kogoś po prostu lubić bez możliwości nadzorowania jego życiowych wyborów. 
          Często spotykam ludzi, którzy widzą świat kompletnie bezbarwnie. Widzą jabłko, myślą jabłko, mówią jabłko, jedzą jabłko, nie ma jabłka. Strasznie dziwne, jak dla mnie. Podobno to wszystko to jest kwestia wzroku. Wewnętrznego oka, albo coś. Rozmawiam wczoraj z koleżanką. To właśnie ona rozpoczęła tą falę późniejszych przemyśleń. Napisała "Bo Ty po prostu masz coś takiego, że to wszystko dostrzegasz".
              Ku mojemu niezmiernemu zdziwieniu niektórzy po prostu widzą babcię, która bierze lek. Ja widzę nieudolną staruszkę, która za chińskiego boga nie poradzi sobie z tą magiczna fiolką. Niektórzy po prostu dojeżdżają na lotnisko albo idą na uczelnie (kiedyś o tym napiszę), mi tam się to nigdy nie zdarza. Dla niektórych uśmiech to nienaturalny twór a naturalne człowiecze odruchy to dla nich jakaś już pieprzona filantropia. Są tacy, którzy żyją, czekając na potknięcie osoby znanej sprzed kilku lat. Są tacy, których nic nie bawi, nie odczuwają empatii, słowo dziękuje jak i przepraszam jest dla nich obce, jakieś takie nie Polskie. Dziwi Cię to wszystko, bo sam nigdy nie miałeś problemu z ludzkimi odruchami. Nie rozumiesz, dlaczego ktoś z nienawiścią wypowiada się o kimś, przecierasz ze zdumienia oczy czytając komentarze pod wiadomościami na Onecie albo innym portalu. Wiesz jaki się najczęściej powtarza? Mi się wydaję, że "Na stryczek z tą kurwą.".
            Na koniec dnia siadasz sobie sobie z herbatką przed lapkiem i ze zdumieniem opisujesz swoim czytelnikom tą sytuację, w której uświadomiłeś sobie, że jesteś wyjątkowy. Kiedy wiesz, że już nie musisz się martwić, że skończysz jak ta pielęgniarka, która rzuca ślepej babci zamknięty słoik z lekiem. Ty nigdy nie będziesz musiał dowartościowywać czymś potknięciem, nigdy nikomu źle nie będziesz życzył. Wiesz, że będziesz szczęśliwy i umrzesz spełniony, nie grozi Ci los człowieka, który na łożu śmierci żałuję, że nie wykorzystał swojej niepowtarzalnej szansy wystarczająco. Bo taki jesteś. Uśmiech jest twoim naturalnym odruchem nawet w sytuacji kiedy masz do przewalenia miliony kilosów z walizką ważącą tonę z zepsutym suwakiem i rozwalonymi kółkami. (wspomnę o tym kiedyś) Zabiera Cię karetka, wiozą Cie na wózku ale i tak szczerzysz się do innych, zarażasz ich życzliwością i bawisz swoim czarnym humorem. Sprawiasz, że może przynajmniej jeden opowie dziś po dyżurze przyjacielowi o zabawnym pacjencie. Nie odczuwasz zawiści wobec innych, po prostu życzysz im szczęścia i uświadamiasz sobie, że tak jest po ponad dwudziestu latach życia, bo wcześniej nawet tego nie zauważałeś, myślałeś że każdy tak ma, że to naturalne.
              Każdy wie co to hejter w sieci ale w życiu codziennym spotyka się jeszcze więcej takich hejterów. Za równo na jednych i na drugich jest tylko jedna rada. Haters gonna hate, także YOLO czy tam carpe diem jak kto woli. Ja osobiście im współczuje, ale ja już taka jestem współczująca. Warto po prostu zacząć dostrzegać smaczki w swoim życiu i skupić się na nim, a nie oddychać porażkami znajomych z podstawówki – to że im się nie uda nie sprawi, że Tobie się będzie żyć lepiej.
           Na sali ze mną leżała jeszcze jedna babcia. Też miała ze sto lat. Do szpitala trafiła z migotaniem przedsionków, ciężkim zapaleniem płuc i oskrzeli. Mimo tego sypała żartami i nie przestawała się uśmiechać nawet na chwilę. Mówiła, że w ciągu dnia każdy ma kilka radosnych chwil i grunt to nauczyć się żyć tymi słodkimi, a nie gorzkimi. Jaki morał? Niektórzy, trafiając do szpitala potrafią  Jego świat dzieli się na to, co "jest siarą" i co "nie jest siarą". Niektórzy potrafią dostrzec tylko czarne wydarzenie w życiu – inni, mimo najgorszego potrafią się uśmiechnąć. To ta radosna babcia powiedziała mi "Żyje się raz i wyjątkowo. Skoro mam dzisiaj umrzeć to dlaczego mam się z tego nie śmiać?
                 A teraz uwaga, PRACA DOMOWA.
                Na pewno już o tym słyszeliście kiedyś. Na Facebooku jest nawet wydarzenie dotyczące tej akcji. Jeśli ktoś byłby zainteresowany, to chętnie podam namiary. Znajdujesz jakiś słoik, nie musi być duży – wystarczy żeby zmieściło się w nim ponad trzysta karteczek. Ja jestem estetką, więc raczej słoik po ogórkach odpada, ale jeśli nie masz nasilonej potrzeby otaczania się pięknymi rzeczami to po prostu weź ten po grzybkach czy dżemie od babci. Ozdobny słoik można zrobić samemu, chociaż pewnie nie brakuje sklepów gdzie takowy kupisz. Jestem za wersją własnoręczną i nie chodzi tu tylko o cenę przygotowania ale raczej o dodatkowe wrażenia. Wpisując w wyszukiwarkę hasło "memory jar" możecie znaleźć wiele ciekawych pomysłów. Ja osobiście oszalałam na punkcie jednego zdjęcia z trumbla i jutro lecę szukać w sklepach niezbędnych składników. Efekty mojej pracy na pewno wkrótce wstawię na bloga, oczywiście zaznaczając kto jest autorem pomysłu na słoik Szpinakovej.
               No ale do sedna. Na czym polega zadanie? Każdego dnia na małej karteczce opisujesz miłą sytuację która Ci się przytrafiła w ciągu dnia. To nie musi być wystąpienie na scenie z Lady Gagą czy poznanie miłości swojego życia. Wiadomo, że nie robi się tego codziennie. Wystarczy coś małego, drobnego co Ci poprawiło humor, wprawiło w miła refleksję czy rozśmieszyło, nawet jeśli miałby być to kształt Twojego klocka - każdy ma przecież inne poczucie humoru. Mogą być to też Twoje pomysły, Twoje ciekawe myśli czy jakaś życiowa prawda, którą uświadomiłeś sobie pod wpływem bardzo fajnej blogerki. Sęk w tym, że do następnego Sylwestra uzbiera ci się niezła kolekcja wspomnień, które na pewno dodadzą Ci energii do działania na kolejny rok, dzięki którym może w końcu uświadomisz sobie, że Twoje życie jest pełne drobnych i większych, pięknych chwil.              Szczególnie polecam Ci to zadanie jeśli nie czujesz radości ze swojego dotychczasowego życia – odrobina systematyczności może odczarować Twoje życie z naprawdę nieciekawego uroku utrudzonej, szarej egzystencji. Nie ma nic gorszego, niż człowiek który nie potrafi dostrzec w swoim życiu, tych naprawdę pięknych momentów, które przecież sprawiają, że jest ono jedynym w swoim rodzaju bytem.
             Ja mam swoją dzisiejszą, pierwszą karteczkę. "Pomogłyśmy z mamą rozgryźć stuletniej babci lakcid. Udany żart o ostatnim namaszczeniu. Miły dzień w kawiarni z siostrą i jej ciekawy wykład o ludziach-kotach. Życiowe odkrycie: Nie jestem hejterem."
        Teraz to dla mnie kilka ciekawych sytuacji, za rok będę pewnie z bananem na twarzy wspominać ten miły dzień spędzony z siostrą w kawiarni. Może zadzwonię do niej, przypomnę jej wydarzenia z przed roku i znów pójdziemy na kawę? Zaśmieje się jeszcze raz z tego żartu o ostatnim namaszczeniu albo będę klęła, że nie zapisałam o co chodziło. Z dumą przypomnę sobie początki swojego bloga. Pomyślę też na pewno przez chwilę poważniej o tych babciach które pamiętam ze szpitala w nadziei, że doczekają się w tym kraju lepszego traktowania.



niedziela, 4 stycznia 2015

Dekalog Szpinakovej. Zdrowy styl życia, część I.

Dzisiaj będzie mniej filozoficznie, bardziej pragmatycznie. Bardzo chciałabym do siebie przykleić etykietę blogerki lajfstajlowej. Mogę Ci obiecać jedno, będę pisać prawdziwie o rzeczach które mnie interesują, więc błagam nie zdziw się jak będzie nudno albo nie w Twój smak. Tutaj obowiązuje mój smak. Wiele rzeczy aktualnie uważam za nieziemsko głupie ale jak mówią, człowiek to nie krowa – zmienia zdanie a na dodatek wspomina się jeszcze o kobietach, że zmiennymi są. Mieszanka wybuchowa. Także jeśli kiedyś na blogu zobaczysz tytuł „what’s in my bag?” to gwarantuje Ci, że zrobię to tylko wtedy kiedy będę miała na to ochotę i czas, kiedy zrozumiem sens takich postów, i wreszcie kiedy w torebce zacznę nosić coś więcej niż zeszyt, portfel i paragony. Długopis się zawsze „pożyczy” a jeśli chodzi o klucze i telefon to w przypadku pierwszego, trzymanie kluczy w torebce jest kompletnie niepraktyczne i zazwyczaj kończy się wywaleniem zawartości przed drzwiami a jeśli chodzi o drugie to moje uzależnienie od smartfona jest tak silne, że trzymając go w torebce czuje ogromny niepokój – moje przedłużenie ręki musi być cały czas ze mną. No właśnie. Także tyle na razie o torebkach i ich zawartości.
 Nie chciałabym po prostu Ci w trzecim wpisie przysięgać, że na pewne tematy pisać nie będę, bo uważam je za głupie. Teraz nie wyobrażam sobie siebie piszącej o sweterku z wyprzedaży w Koziej Wólce ale ten blog jest moim zwierciadłem, więc jeśli kiedyś zapragnę pisać o Bogu, zakupach czy masturbacji to mam nadzieje, że jasno się zrozumieliśmy w tej kwestii – mój blog, moje tematy. Wydaje mi się, że tylko w ten sposób zbudujemy tu autentyczną relację, w której nie zarzucisz mi, że pisze pod publiczkę, chcę być modna. Z reguły jak powiem, że czegoś nie zrobię to potem tego żałuje – nowy rok, nowe postanowienia – pozbądźmy się złych nawyków. Ja pozbywam się „nigdy przenigdy”. I tobie też radzę.
Miało być pragmatycznie i będzie pragmatycznie. Przypomnę Ci pierwszy post, w którym mówiłam, że moja tegoroczna lista postanowień w tym roku składa się tylko z jednego punktu. Zauważyłam jednak, że ten jeden punkt daje mi ogromne pole do popisu i dzisiaj postanowiłam po części zająć się jedną z ważniejszych gałęzi to jest szeroko rozumianym przeze mnie zdrowym stylem życia.
Zdrowy styl życia kojarzy Ci się za pewne od razu z dietą, oczyszczaniem organizmu i słusznie. Jednak zamierzam trochę rozbudować tą wąską linię skojarzeń, no bo czym jest ciało bez ducha? No właśnie. Słowo zdrowie, jest dla mnie synonimem wewnętrznej harmonii, czystości. Czujemy się w pewien sposób brudni i chcemy się z tego brudu oczyścić, po to by czuć się lepiej – co znaczy lepiej? Zawsze oznacza, że teraz jest Ci źle a reszta to już indywidualna kwestia aczkolwiek skoro na Twojej liście postanowień widnieje dieta, ćwiczenia czy czytanie książek, to już masz pierwszą wskazówkę, w jakiej kwestii masz problem. 
Zapewne kompletnie nie masz planu na te swoje postanowienia. Napisałeś sobie coś tam i dzisiaj jest który to… Piąty stycznia a Ty jeszcze nie zacząłeś. Oprócz braku odpowiedniej motywacji o czym napiszę w innym poście, jednym z ważniejszych powodów jest zapewne kompletny brak pomysłu na to jak sobie z tym osiadłym na Tobie brudzie poradzić. Brak Ci czasu, wiedzy i chęci, i za jednym kliknięciem chciałbyś znaleźć gotowiec do którego mógłbyś się zastosować. Tadam. Kliknąłeś we mnie (nie sądzę, żeby na tym etapie bloga było to możliwe ale powiedzmy, że jesteś). Mój plan powstały w oparciu o miliony godzin spędzonych na dokształcaniu się w tej dziedzinie podzieliłam na dwie części – osiągniecie harmonii w sensie fizycznym i psychicznym. Cały plan jest rozłożony na rok od dziś i przez ten rok będę Ci go opisywać, przeżywać, zmieniać, kreować go w celu….? W celu osiągnięcia spełnienia.
Prawie na pewno, mój drogi czytelniku na swojej liście wpisałeś odpowiednią liczbę kilogramów, których chcesz się pozbyć po świętach. Widzisz, to jest nas dwoje. Tak wiem, jestem początkująca w te sprawy a jeśli chodzi o porady związane z urodą i odżywianiem jest w sieci już srylion opracowań idealnej formuły wiecznej młodości. No cóż, nie jest jednak moim celem stworzenie takiej formuły ale opisanie Ci żywej, prawdziwej relacji z moich zmagań. Będę radzić, krytykować, błogosławić i kląć. Będę się pocić na ekranie, żeby ten temat żył, żeby blog żył – o tym zresztą więcej, wspomnę w części dotyczącej psychiki.  Specjalnie piszę taki post na początku roku, bo wtedy jest największa lista zdeterminowanych do działania. Zwłaszcza w sferze fizycznej, bo Polska biesiadna kuchnia bożonarodzeniowa wykończyła za pewne nie tylko mnie i Ciebie, ale i wielu innych. Jeśli szukałeś w internecie czy innych mediach to znalazłeś sryliard zasad, opracowań, rozmów, porad. W dodatku teorię są różne, często sprzeczne. Jedni twierdzą, że solić nie wolno inni, że jak dużo pijesz to solić bezwzględnie musisz. Na jednym blogu czytam, że kawa sprzyja odchudzaniu – w wielu pozycjach jednak znani dietetycy każą usunąć ją całkowicie z jadłospisu. Jedni wolą cardio, inni uważają, że ćwiczenia siłowe są kluczem do sukcesu. Basia napisała na blogu, że schudła jedząc ostatni posiłek o 18, zaś Asia w komentarzu napisała, że to bzdura, bo on też schudła a jadła kolację po 21. Chaos, dezinformacja, wojna internetowa. Każdy news wydaje się być uzasadniony, gubisz się w sprzecznych regułach i w końcu wybierasz lody, kanapę i telewizor. Rozumiem. Właśnie dlatego przegrzebałam ten chaos, porozmawiałam z paroma mniej i bardziej doświadczonymi osobami i stworzyłam dziesięć zasad, które wprowadzam na najbliższy miesiąc do swojego życia. Słuchaj, nie ważne czy one są prawdziwe - ja sprawdzę czy one działają. I dokładnie piątego lutego napiszę czy owe dziesięć zasad przyczyniło się do utraty wagi i poprawy samopoczucia. Możesz zawsze leniwie siedzieć na dupie, czytając inne posty Szpinakovej i zacząć dopiero jak będzie czarno na białym napisane, że działa. W międzyczasie nie będziemy się nudzić, nie samą strawą człowiek żyje – bo ostrzegam od razu, to nie będzie blog o odchudzaniu. To w ogóle nie będzie blog monotematyczny. 
Poniżej podane zasady to zasady, które ja przyjmuje dla siebie – jeśli któraś z nich Cię razi w oczy i nie chcesz jej stosować to ją wywal czy zastąp inną, a jeśli jakąś byś dodał to daj znać w komentarzu i uargumentuj to sensownie – może i ja ją wtedy dodam.
TADAAAM.

Dekalog Szpinakovej:
1.       Codziennie wypijać dwu litrową butelkę wody z świeżym sokiem z cytryny. (1 szklankę pić od razu po przebudzeniu). Pewnie tysiąc razy słyszeliście o tym sposobie na oczyszczenie organizmu z toksyn, rzadziej jednak na pewno o tym, że picie wody rano poprawia znacznie prace umysłu. Szybciej myślisz, bardziej kreatywny jesteś, efektywniej się uczysz. Powiem wam, że zasadę tą chyba wymyślili amerykańscy naukowcy a wspomniała mi o tym moja dziwna koleżanka z Wielkiej Brytanii, która natrafiła na jakiegoś polskiego blogera, którego akurat teraz z nazwiska nie pamiętam. Nie wiem nawet czy chłopak w ogóle jeszcze piszę. Dwa lata temu pisał o tych badaniach i twierdził, że taki nawyk przynosi efekty. Sprawdzę na sobie. Podziękowania wyślę odpowiednio amerykanom, koleżance i blogerowi jak już się dowiem, kim jest. Ogólnie polecam Ci pić chłodną wodę, ale pierwszy kubek zrób sobie taki letni, co by z rana nie rozjuszyć żołądka.
2.      Ograniczyć kawę. Od kofeiny jestem uzależniona i chociaż nie spotkałam się  raczej z  opinią, iż kawa negatywnie wpływa na utratę kilogramów to naprawdę wielu znanych dietetyków uważa ją za toksyczną dla organizmu. Dietetycy są w swoim opiniach zazwyczaj drastyczni i proponują całkowite odstawienie. Próbowałam wytrzymać jeden dzień bez ani jednego kubeczka gorącego napoju Bogów, ale zasypiałam zanim wyświetliło się „wstukaj pin” na bankomacie także sprawa jest niezbyt bezpieczna dla moich finansów. Co więcej miałam cały dzień majaki i migreny. Pociłam się nadmiernie. To chyba ten tak zwany zespół odstawienia. Zabawne, bo jak rzucałam papierosy to nie pamiętam, żebym miała jakieś fizycznie bolesne reakcje na odstawienie – była tylko agresja, z którą sobie ciężko poradzić przez powiedzmy tydzień – bo ni pragnienie, ni głód czy krzyk nie rozładowywały tego napięcia. O tym jak rzuciłam palenie też kiedyś na pewno napiszę. Wracając do kawy to wiem, że prawdopodobnie te wszystkie fizyczne dolegliwości zniknęłyby po jakimś czasie, ale są jeszcze pewne sprawy którym nie potrafię zaprzeczyć. Raz, kocham kawę. Dwa, styczeń = sesja = muszę zachować trzeźwość umysłu. Podsumowując jednak, kawę zostawiam w ilości jednego kubka dziennie. Wypróbowałam i okazało się, że to mi w zupełności wystarczy by utrzymać sylwetkę w pionie i nie zwymiotować z bólu.
3.      Ograniczyć spożywanie alkoholu. No tak, jestem studentką, więc stwierdzenie „Więcej pić nie będę już nigdy” raczej nie wchodzi w grę aczkolwiek nie jest niemożliwe i jeśli uważasz, że podołasz to śmiało. Ja znam możliwości swojej silnej woli i wiem, że jakiekolwiek wykluczenie całkowite jest mało prawdopodobne – jedynym moim sukcesem jest tutaj całkowite pozbycie się nałogu papierosowego (co również powinno być na Twojej liście, jeśli jesteś palaczem). Powiedzmy, że przez najbliższe trzy miesiące, postanawiam nie pić prawie wcale – jak mnie zaproszą, to owszem kupię sobie piwko, ale jedno – nie więcej. Założę się nawet, że do końca egzaminów nie wypiję nawet kropli. Zresztą, biorąc pod uwagę ilość materiału i pozostały mi czas, powinnam sobie już strzelić miedzy oczy.
4.     Zasada regularnych pięciu posiłków. Zazwyczaj jem trzy i chociaż to nie przeszkadzało mi w zrzucaniu wagi, kiedy tego potrzebowałam to zauważyłam, że porcje które potrafiłam zjeść na obiad wyglądały jak dla fizycznego robotnika kopalni a nie bezrobotnej studentki. Jestem pewna, że to jedna z wielu przyczyn moich aktualnych problemów trawienno-żołądkowych. Na śniadanie jadłam naprawdę maleńką miseczkę płatków, na kolacja kefirek a między tym na obiad żarłam wielki, ogromny, tłusty obiad. Głupi błąd, o czym zresztą wiedziałam przecież. Zasady pięciu posiłków uczyli już w szkole. Nie ma co płakać, trzeba usprawnić jakoś tą biedną maszynę, wprawić metabolizm w ruch, żeby na bieżąco wykorzystywał to co mu dostarczam. Dodam, że kiedy jem pięć drobniejszych posiłków czuje się o wiele lżejsza a to uczucie wprawia mnie w pewien rodzaj euforii, która napędza do czynienia dobra na świecie. Chcesz mieć supermoc, jedz pięć posiłków.* Czytałam, że jeść powinno się co trzy-cztery godziny a obiad najlepiej zjeść przed 14. Śniadanie – najzdrowiej do godziny po przebudzeniu. Co do zasady o kolacjach to jestem zwolennikiem teorii, że w naszej strefie czasowej powinno się jeść ostatni posiłek do godziny 20. Problem tylko jak masz nocną zmianę, heh. Regularność posiłków zależy głownie od trybu życia i tu nic nie wykombinujesz – na przykład ja w każdą środę chcę czy nie chcę muszę jeść obiad na uczelnianej stołówce. A więc podział - trzy główne posiłki i dwie mniejsze przekąski. Do godziny 16 zjadaj 75% zapotrzebowania kalorycznego, chyba że faktycznie Twój tryb życia Ci na to nie pozwala. I nie świruj. Nie nastawiaj zegarka, nie smaruj karteczek po całym domu. Przez pierwszy tydzień, może Cię ta zasada irytować – potem Twój organizm sam Ci będzie przypominał o braku paliwa w baku.
5.     Węglowodany na dzień, białko na noc. Komuś się ta zasada może nie podobać, ale to jeden z tych niewielu trików dietetycznych, które uważam za w stu procentach prawdziwe. Na kolacje zamiast kanapek z dżemem, bułki z serem czy owsianki kup sobie pół litra kefiru. Zabijesz głód, usprawnisz proces trawienia, będziesz tracił na wadzę szybciej – trzy w jednym, a podobno Polacy uwielbiają takie produkty.
6.     Warzywny obiad na małych talerzykach. Ja jestem wegetarianką, więc mnie ta sprawa jakoś szczególnie nie przeraża. Nie pamiętam na jakim portalu, ale kiedyś natrafiłam w internecie na młodą dziewczynę, która była na diecie, zrzuciła ich piętnaście i wyglądała niesamowicie. Zapytałam ją jakie metody stosuję. Wiele było oczywistych, tę jedną zaś dotyczącą obiadów zapamiętałam jakoś szczególnie. Zasada jest prosta. 50% talerza mają stanowić warzywa. Uwaga, dziewczyna nie była wegetarianką i sobie z tym świetnie radziła. Jako, że więcej wśród Polaków padlinożerców to podam Ci wizualny, mięsny przykład. Robisz sobie pyszną suróweczkę i rozkładasz ją na talerzu tak, że zajmuje 50% całego miejsca. Potem musisz wybierać. Albo jesz do tego ¾ powiedzmy torebki kaszy (więcej Ci na mały talerzyk, obok tej kopy surówki nie wejdzie), albo całego kotleta bez kaszy, albo pół standardowej torebki kaszy i pół kotleta. TADAM. Założę się, że surówka stanowiła teraz najwięcej 25% Twojego obiadu. No tak, ziemniaki. Zwykłam traktować je w tych samym kategoriach co kaszę i rośliny strączkowe i nigdy nie wliczam ich raczej do zwykłych warzyw WARZYW jeśli jem typowy trzy częściowy obiad. Zaraz się poderwie lament i płacz, bo ziemniaki takie zdrowe, takie dobre, takie niedocenione. I racja, ale ziemniaki bez śmietany i tłustej okrasy a jak jesz do ziemniaków kotleta to sorry, ale to już się liczy jako ziemniaki z tłuszczem – nie, nie liczy się, że się nie stykają, no proszę Cię. Osobiście uwielbiam pieczone ziemniaki w przyprawach. Piekę prawie bez oleju (dodaję pół małej łyżeczki) w  piekarniku i zjadam pół na pół na talerzyku z surówką, zapijam szklanką kefiru. Pyszota. Pewnie też twoje spaghetti to samo mięso i makaron a warzywa, o ile oprócz chemii z torebki coś jeszcze dodajesz to za pewne tylko ze trzy pieczarki. Pamiętaj, nie kłamali mówiąc, że jesteś tym co jesz. Kup świeże pomidory a nawet i te w puszcze, bazylię, cebulę, paprykę, pieczarki i zrób sos samodzielnie. Tak, wiem – nie masz czasu. Kup dobry sos ze słoika (dobry, tj. jak najmniej przetworzony, z jak najkrótszą listą składników), dokrój świeże warzywa. Złam zasadę proporcji i jedz sos z makaronem, a nie makaron z sosem, yolo. Tak jest zdecydowanie zdrowiej o ile nie dodasz do niego słoja majonezu czy śmietany.
7.      Nie głodować. Wspominam o tej zasadzie, bo wiem ile w internecie jest młodych zagubionych dzieci, które zasadę "jedz mniej" często potrafią przeinaczyć na "nie jedz prawie nic". Za głowę się łapię jak trafiam na forum, na którym bardzo młodzi ludzie piszą, iż spożywają 500 kalorii i do tego jeszcze ćwiczą dwie godziny na rowerku stacjonarnym. Sili się na usta pytanie „gdzie są rodzice”, ale ja dokładnie wiem jak łatwo jest zamydlić oczy poczciwym staruszkom, więc nie będę się na ten temat wypowiadać jakoś szczególnie krytycznie. Także jeśli szukasz potwierdzenia dla swojej głodówki, to tutaj go nie znajdziesz. Prawidłowa dieta jest wtedy, kiedy obliczysz sobie swoje zapotrzebowanie na specjalnym kalkulatorze CPM, których w sieci znajdziesz tryliard i od tego całkowitego zapotrzebowania organizmu odejmiesz 300 i dodasz trochę aktywności. Albo odejmiesz 500 i będziesz nadal ćwiczył tylko to, co teraz ćwiczysz. Ale nie odejmuj więcej, na Boga.
Polecam kalkulator: http://www.herk.pl/programy/zapotrzebowanie-kalorie.php – obliczysz tu swoje PPM (podstawowe zapotrzebowanie) i CPM (całkowite), ma on wiele opcji jeśli chodzi o aktywność fizyczną, liczy BMI i dodatkowo podaje ile w twojej diecie powinno znajdować się biała, węglowodanów i tłuszczy. Raj dla tych, którzy potrafią już liczyć kalorie. Kalkulator ten co więcej, policzy Ci ile powinnaś jeść kalorii, żeby optymalnie schudnąć "ileśtamileś" w "jakimśtamjakimś" czasie. Tym zaś którzy są w  dziedzinie kalorii początkujący polecam zaś stronkę http://www.ilewazy.pl/ - bardzo prosta w obsłudze i wcale nie trzeba wykupować konta premium, żeby z niej sprawnie korzystać.
8.     Ruszaj się jak chcesz. Sama nie mogę tymczasowo chodzić na siłownie, a dywanówki mi się szybko nudzą. W zasadzie to jednego rodzaju ćwiczenia potrafię wykonywać maksymalnie przez tydzień. I co z tego? Nico. To, że nie wytrzymasz 30 dni z Chodakowską nie znaczy, że jesteś do bani i masz się nakryć kołdrą i umierać gruby. Wytrzymaj z Ewą pięć dni, potem pływaj przez tydzień, przełącz się na dywanówki z Mel B albo zacznij biegać. Ruszaj się w ogóle. Jeśli jesteś na tyle zdyscyplinowaną osobą, że wystarczy Ci jedna dziedzina to gratuluje. Ze mną niestety nie jest tak łatwo a uwierz mi zmuszałam się nie raz do wyrobienia sobie nawyków, które jak sobie później uświadomiłam są dla mnie zupełnie nienaturalne. Nie chcę mi się wykonywać konkretnych ćwiczeń to włączam muzykę na fulla i tańczę sobie jak wariatka po pokoju. Po takim dancingu czuje się nieraz gorzej spocona niż po skalpelu z Ewą, a co ważniejsze – spełniona i szczęśliwa. Ostatnio myślałam, żeby zapisać się na jakieś zajęcia taneczne ale nie wiem czy znajdę jakąkolwiek salkę blisko mojego mieszkania, a ja jestem z tych dla których to czynnik decydujący o systematyczności.
9.     Ogranicz słodycze i fast foody. Miałam o tym nie pisać, bo to takie oczywiste. Studiuje jednak prawo i się już nauczyłam, ze co nie napisane to dozwolone – także wybaczcie mi moją zapobiegliwość. Problem ze słodyczami i fastoodami jest taki, że im więcej ich jesz tym trudniej się od nich odzwyczaić. A wypływają na utoksycznienie całego organizmu. Zjesz czekoladę i na drugi dzień masz pryszcze. Szok, babcia wcale nie zmyślała. Nie mówię, żebyś nigdy nie jadł batonów i hamburgerów, sama nie wyobrażam sobie żyć i nie spróbować już nigdy więcej czerwonych pralinek Lidora. Zobaczysz jednak, że po jakimś czasie przejdzie Ci ochota na frytki smażone w głębokim oleju, czekoladowe ciasta i tłuste buły naszpikowane tłustym mięsem i sosami. 
10. Zasada 80/20. Nie moja zasada od razu się przyznam tylko znanej amerykańskiej dietetyczki – Gillian McKeith. Oznacza ona albowiem, żeby do wszystkich swoich zasad stosować się w 80 procentach. Taka taktyka daje sporo wolności, bo w ciągu 30 dni pozwala na odpuszczenie sobie aż 6 dni. Nie sądzę by to było przyzwolenie na to by sobie całkowicie polecieć w Tango – jednak każdy z nas ma życie towarzyskie, wszelkiego rodzaju chrzciny, śluby, komunie, studniówki, półmetki czy studenckie zebrania na mecie. Zazwyczaj wydarzenia takie ociekają w trunki, słodko-słone pyszności czy nawet tanie chipsy z Biedry. Chodzi raczej o to by dieta nie wykluczyła Cię ze środowiska w którym funkcjonujesz, żeby Ci nie odebrała wszystkich smaków życia i żeby przede wszystkim weszła Ci w krew i na zawsze tam została. Zdrowe odżywianie, to że się tak sloganowo wyrażę, dieta na całe życie. Także nie odsyłaj zaproszenia na komunię chrześniaka z powodu diety a tym bardziej nie psuj pannie młodej humoru twoimi lamentami o tym, ze tort nie jest zrobiony ze śmietanki light. Powiedzmy, ze trafi Ci się jedna okazja typu właśnie ślub, święto zmarłych, imieniny ciotki czy urodziny psiaka. Jeden dzień pozwól sobie na wypicie kilku drinków i na Boga zjedz coś, jak nie chcesz skończyć biesiady nad muszlą klozetową, wypluwając kwasy żołądkowe. Innego dnia pójdź do kina z koleżanką i zamówicie ten tłusty, duży popcorn. Na wyjście z przyjaciółką zaplanuj łyżwy, po aktywności pójdzie na gorącą, gęstą czekoladę. Jak ledwie żyjesz i czujesz, że nie wytrzymasz to wypij te dwie kawy więcej niż zazwyczaj. Daj sobie spokój z ćwiczeniami, jak masz problemy z normalnym oddychaniem i utrzymaniem optymalnej temperatury ciała. W ciągu miesiąca łatwo o te sześć dni odstępstwa od zasad, a wręcz zasada że wszystko zrobię idealnie zahacza o jakieś objawy choroby psychicznej jak dla mnie. Nie raz czytałam, że dziewczyna straciła znajomych podczas odchudzania, bo unikała ich jak ognia, żeby tylko nie zjeść nic niedozwolonego – przecież to jakiś kosmos! Żyjemy, nie świrujemy, jesteśmy ludźmi a nie maszynami. Gillian zezwala na zasadę 80/20 po trzech miesiącach stosowania diety, ja jednak powiem Ci inaczej – wytrzymaj ten miesiąc, czy nawet dwa tygodnie i stań na wadze. Sam zdecyduj czy to już czas na twoje dwadzieścia procent.

                 Miało być o zdrowym stylu życia a jest o odchudzaniu. Wszystkie jednak te zasady, możesz stosować tylko po to by utrzymać organizm w zdrowej dobrej kondycji, po prostu w punkcie 8 nie obcinaj kalorii. Często widzę szczupłe dziewczyny, które mimo codziennego odżywiania się McDonalands nie tyją - tylko spójrz na ich skórę, zęby, kondycje włosów. Nie wierz w instagram, to że laska ma na nim tylko zdjęcia pięknej sylwetki i fastfoodów to zazwyczaj oznacza, że ma dobre geny a w przerwach między zdjęciami zagryza lody sałatą. Jeśli znasz dziewczynę która je same fastoody, jest szczupła i ma piękną cerę to możesz jej ewentualnie życzyć wrzodów na starość, chociaż tak na serio to ja w takie cuda wianki nie wierzę. Ładne dziewczyny zazwyczaj bardzo o siebie dbają. Zdrowe odżywianie to kluczowy punkt do osiągnięcia całkowitej, wewnętrznej harmonii skutkującej spełnieniem i zadowoleniem z siebie. 
O zdrowych stylu życia na pewno jeszcze nie raz wspomnę, druga część planu też pewnie pojawi się na dniach. Jutro wracam do Polski i nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt zbliżającej się nieuchronnie sesji. To będzie moja pierwsza sesja, więc jestem trochę poddenerwowana. Będę pisać systematycznie, aczkolwiek jeśli nie byłoby mnie tu dłużej niż 10 dni to popełniłam samobójstwo w związku z kosmiczną ilością nieprzyswajalnego materiału.**
Pisała dla Ciebie,
Angelika.
*   nie dostałeś mocy, bo oszukiwałeś

** żartuje, uwielbiam te studia a z moją wiedzą nie jest tak tragicznie

wtorek, 30 grudnia 2014

Jedną nogą w grobie.

       Pisałam, że zobaczę się z Tobą po Nowym Roku a tu nagle napadła mnie wena na nieplanowany wpis. Zawsze tak mam, że jak trzeba się uczyć to ja mam wenę dosłownie na wszystko. Chcę mi się wtedy diety, ćwiczeń, zakupów, seriali, czytania, pisania i gotowania. I mam takie uczucie, że zmarnuje sobie życie jak akurat teraz nie przelecę szmatą blatów w kuchni. Masz tak? Masz tak. Każdy tak ma. Szczerze powiedziawszy ciężko znaleźć czas na naukę przy takiej ilości zajęć. Piszę do Ciebie z Londynu, bo tutaj akurat w tym roku spędzam Sylwestra. Taki mam lajfstajl. Ale na serio, to jutro zobaczę jak jedno z najfajniejszych miast Europy wybucha kolorowymi fajerwerkami i cholernie się tym jaram. Oczywiście Ci napiszę o tym czy warto tu w ogóle przyjeżdżać kiedyś. Bardzo zależy mi w tym naszym dziwacznym układzie online, na tym żebyśmy sobie ufali, więc będę z Tobą szczera. No ale to nie dziś. Dziś będziemy gadali o czymś kompletnie innym.
       Będzie o czasie, bo ten leci nieuchronnie. Chwilę temu zjadaliśmy swoje smarki w piaskownicy a teraz (akurat typowo świątecznie) przeglądam facebooka i widzę, że trzy moje koleżanki się żenią. Kosmos. Co więcej, o czym jeszcze nie wiedziałam jak powstawał ten post, przyjeżdżam do znajomych, do Londynu i okazuje się, że moja koleżanka będzie rodzić kolejne dziecko. Czas. Tik-tak. Z przerażeniem biegnę  do lustra, w głowie mi brzęczy jakaś muzyka ze słabego horroru, załamana obserwuje siebie i widzę jedną zmarszczkę na czole. Już nigdy nie będę unosić brwi. NIGDY, powtarzam. Klnę pod nosem, bo pamiętam jak jakieś kobitki na Wizażu powiedziały mi, że krem nawilżający w moim wieku wystarczy. No właśnie. Kiedy to było? Dwa lata temu? Może to już nie działa? Może teraz jestem w innym wieku?
       Gówniara ma 21 lat i przejmuje się starością, zakpisz. Był czas kiedy byłam przekonana, że dwudziestolatkowie to już są jedną nogą w grobie, że jak przekroczę tą nierealną wtedy dla mnie barierę dwudziestu lat to moje życie się skończy. Będę już tylko rodziła i bawiła dzieci, albo tyrała od świtu do nocy na niezbyt smaczny chleb. Wtedy były dla mnie tylko dwie opcje i pamiętam jak tego dorosłym strasznie współczułam.
        Ach, wychowałam się na wsi i do dziś pamiętam te wszystkie zabawy w które bawiłam się z rodzeństwem. Szczególnie utkwiło mi w pamięci budowanie iglo. Było ogromne. Większe niż my, tak je pamiętam. Budowanie go zajęło kilka godzin i trzeba było nieźle się narobić, żeby oszukać mamę, że nie jest nam zimno. Trzeba było suszyć rękawiczki w ukryciu na grzejniku w łazience, że niby siku idę, bo jak tylko mama zobaczyła, że są mokre to wrzeszczała, że mamy wracać do domu. Że niby umrzemy na zapalenie płuc, albo co. Nie wierzyłam jej. Nie znałam nikogo w szkole, kto się za długo bawił na dworze i umarł. Zwyczajnie zmyślała.
        Nasza determinacja do zabawy w śniegu była godna podziwu. A dziś? Dziś jak jest plus pięć to ja już siedzę w domu pod kocem, piję gorącą herbatę i boli mnie nawet wstać z łóżka do łazienki, bo posadzka zimna. Nie dorobiłam się jeszcze podgrzewanego dywanu, sorry.
          Starzeje się. Patrzę w to lustro i jednak nie widzę aż tak tego starzenia. Nie jestem przecież stara. Nawet stara nie czuję. A przecież, patrząc z perspektywy smarka, zachowuje się już jak jakaś staruszka. taki paradoks. 
            Pamiętam jedną taką sytuację z tego jak jeszcze pracowałam na wyspach. To była praca przy telefonach. Siedziałam przed kompem i zaznaczałam w programie czy na telefonie jest ryska, czy się włącza - to był, uwierz mi raj dla mnie, po dwóch miesiącach spędzonych w fabryce z rodzynkami. Nic nie śmierdziało kandyzowanym jedzeniem, nie dostawaliśmy batów, siedziałam sobie przy biureczku i jeszcze można mi było rozmawiać, a dodatkowo targety były żałośnie niskie, praca banalna. Jakiś idiota dodatkowo za to płacił. Na moją ówczesną świadomość rynku pracy w Wielkiej Brytanii to była dream job. Siedziałam tam między dwiema Polkami. Jedna pracowała kiedyś dla radia Trójki a o drugiej na pewno wspomnę na blogu jeszcze miliony razy, bo pod pewnymi względami była osobą wyjątkową, jedyną taką która potrafiła mnie doprowadzić do białej gorączki samym, kompletnie niewinnym uśmiechem. Ale lubiłam ją, raczej.
           Taka sytuacja. Gadałam sobie właśnie z tą drugą, nazwijmy ją no nie wiem... O, Ewą. Pewnie by tak chciała, bo była bardzo religijną osobą. Swoją drogą była to pierwsza osoba jaką poznałam w nowej pracy i od początku biła od niej dziwna aura, ale zignorowałam to. W pracy siadłyśmy koło siebie. Zawsze przecież ta cała aura, mogła być zwyczajnie odczuciem subiektywnym. Ja mogłam być dziwna dla niej.
         Do sedna. Rozmawiałyśmy zapewne o illuminati, religii albo innych teoriach spiskowych (miałyśmy tu nieco inne poglądy) i jakoś tak, jak to u kobiet zeszło na wygląd. Zapytała mnie na ile lat wygląda, a ja intuicyjnie pomyślałam, że ze dwadzieścia osiem to napewno ma. Coś wspominała o dzieciach, mężu. Musiała być stara, bezapelacyjnie. Dresodzwony miała jeszcze na pewno z lat dziewięćdziesiątych, sweter jakiś taki skromny, zero makijażu, włosy w kucyk - no skromna, religijna matka Polka na obczyźnie. Chciałam być miła, więc powiedziałam, że wygląda na dwadzieścia cztery. Kobieca szczerość, tak jest właśnie i nie mów, że nie. 
        Dziewczyna rozdziawia paszczę, jej twarz przybiera wojenne barwy, wytrzeszcza oczy, marszczy brwi, a ja automatycznie się krzywię, bo już wiem, że to nie dobrze, że coś nieźle jebnęłam. Krzyczy "Dwadzieścia cztery? Bez przesady, nie wyglądam tak staro!". Czyli jednak młodsza, myślę. Może ze dwadzieścia? Ile miało to jej dziecko? Dwa lata? No młoda mama, nic w tym dziwnego. W Wielkiej Brytanii ludzi stać na dzieci. Albo zwyczajnie ten cały religijny kalendarzyk nie wypalił i to jakaś wpadka. Staram się uśmiechać i pytam jej ile w końcu ma lat.
        Dwadzieścia trzy, odpowiada. NO BŁAGAM. Wdałam się nawet w jakąś krótką dyskusję. Próbowałam udowodnić jej, że między takimi osobami nie ma żadnych różnic ale niestety nic to nie dało. Przyznałam jej w końcu, że to moja ogromna pomyłka, że nazwałam ją staruszką, podczas gdy ona jest jeszcze tym smarkiem z drugiego akapitu. 
         Dzisiaj jednak myślę sobie czy mi by nie było smutno jakby ktoś mi powiedział, że wyglądam na dwadzieścia dwa lata. No bo jednak...! Nadal mam dwadzieścia jeden.
       No i tak to, za jakieś dwadzieścia cztery godziny będziemy się całować, kochać i życzyć sobie szczęśliwego Nowego Roku. A to właśnie w tym niby szczęśliwym roku strzeli mi dwadzieścia dwa lata. Zaproszą mnie pewnie na jakiś ślub albo chrzciny, będę się uśmiechać. A od śmiania robią się zmarszczki. Szczerze to już nie wiem jaki miał być wydźwięk tej notki. Że starość jest zła, dobra, zwyczajna a może nieuchronna? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że im większą liczbę wpisuje po zerze, to mam na sobie jakąś większą presję czasu. Od dziecka wiedziałam, że kiedyś będę kimś wielkim i chyba właśnie uświadomiłam sobie, że czas temu pomóc. Czas ruszyć tyłek, bo jak tak dalej pójdzie to będę wielka ale jedynie dosłownie. Ktoś mi powiedział kiedyś, że jak kończysz dwadzieścia lat i zasypiasz to budzisz się i masz tych lat trzydzieści. Tragedia. To ja nie chcę spać w takim razie wcale. Nie chcę przecież zmarnować ostatnich chwil młodości na jakieś spanie. Nawet jeśli kocham spać. Nie taki mam cel. Dzisiaj piszę wpis na bloga, jutro oglądam fajerwerki w Londynie a pojutrze jest Nowy Rok, nowe rzeczy, czas na zmiany. Czas na życie. 
             No bo któregoś dnia w końcu obudzę się jako trzydziestolatka, a mając tyle lat to przecież już będę jedną nogą w grobie. Moje życie się bezpowrotnie skończy i wtedy będę już tylko rodziła albo tyrała od świtu do nocy na niezbyt smaczny chleb. Są przecież tylko dwie opcje. 


Udanego Sylwestra Ci życzę i Nowego Roku, który zapamiętasz na całe życie!


Pisała dla Ciebie, 
Angelika.



            
          

       

sobota, 27 grudnia 2014

Postanowienia noworoczne.

Woho, Lady Szpinakova.  Może nie jest to nazwa na miarę naszych wspaniałych, polskich blogerów ale ja po prostu nie mam ciekawego imienia ani nazwiska, czy nawet ksywy. Oprócz z imienia ludzie wołają do mnie co najwyżej "ej, Ty", bo chyba z niczym specjalnym im się nie kojarzę albo się mnie zwyczajnie boją. Nie wiem, spytaj sam. Mogłabym ewentualnie wliczać te, których nie mogłabym tu użyć, bo jakby brzmiała  "Lejdi Ćpunka"? No właśnie. A ta ćpunka, bo odziedziczyłam bo rodzinie taty sińce pod oczami, a że dzień jest dla mnie za krótki to zazwyczaj nie dosypiam i tak to. Życie ciężkie, ale jakoś sobie daje radę. Dziękuję, że pytasz.
Zaraz powiesz, że jestem jakaś prorosyjska, prozielona, prolejdi a tu uwierz mi nie ma w tej nazwie żadnych wydźwięków politycznych. Po prostu uwielbiam jeść szpinak, a jak wymyślałam nazwę to siedziałam przy oknie i patrzyłam na intensywnie zieloną, angielską trawę. Czy ktoś oprócz mnie jeszcze to tak widzi? Mniejsza. Nie ma drugiego dna. Jest tylko trawa, zielone, szpinak – proste skojarzenia małego dziecka. Tak, wiem. Jestem nad wyraz twórcza.
Wkrótce Nowy Rok, czas na postanowienia noworoczne. Co roku piszę takie listy i TADAM… Oprócz punktu "rzucę palenie" żadnego mi się nie udało zrealizować. Ciesz się z małych rzeczy, powiesz. Cieszę. I to wcale nie jest mała rzecz, dodam krótko.  Przeglądam sobie tak i widzę, że rok w rok na tych karteczkach powtarza mi się jedno i to samo postanowienie -  PISAĆ.
Piszę od małego. Zaczynałam od gorącej sexstory trzynastolatki z dwudziestolatkiem. Boże, co ja miałam wtedy w głowie. Bardziej ckliwe porno niż Grey, przysięgam. Nie wierzysz, zapytaj mojej siostry. Dodam, że wtedy nie było wszechobecnych internetów, więc uwagi o tym, że współczesność psuje młodzież są nietrafione. Mniejsza. Na swoim koncie mam parę lepszych i słabszych opowiadań, felietonów a nawet całych książek (krótkometrażowych głównie) z których jestem dumna. Wszystkie niestety zginęły śmiercią tragiczną – mam czworo młodszego rodzeństwa. Wszystko zostało oczywiście zjedzone. :(
Od pisania mam nawet z lekka krzywy palec. Taka pamiątka, bo od dwóch lat nie piszę prawie wcale. Nie wiem dlaczego, wydaje mi się, że po prostu uderzyła mnie w twarz rzeczywistość. Nakreślę tło. Zawsze byłam pierwsza do wigilijnych kłótni młodszych ze starszymi, kiedy to starsi mówili, że zawód trzeba mieć dobry, dobrze płatny a na pasje to można sobie zarobić i wykonywać ją ewentualnie po pracy. Krzyczałam najgłośniej ze wszystkich, że pasja jest najważniejsza, i co? No i właśnie nico, czy Gucio, jak wolisz. Dopadły mnie realia, dorosłość, ta dobrze płatna praca o której wiele razy opowiadają starsi i prawie nic nie zostało z mojej zabójczo kiedyś ambitnej główki. Nie poddałam się jednak. Po dwóch latach obejrzałam trzy bajki Disneya i jak każda przeciętna trzynastolatka wmówiłam sobie, że wszystko jest możliwe, trzeba tylko chcieć i działać. I wiecie co? Chciałabym za rok opowiedzieć przy stole wigilijnym z dumą - TAK, rozwijam pasję i TAK, jestem z tego powodu cholernie szczęśliwa i z szczerym uśmiechem obserwować jak wszyscy próbują mi udowodnić, że nie jestem. No bo przecież do szczęścia trzeba mieć dom, dziecko, pracę dyrektora czy managera, wakacje w Hiszpanii i psa – a ja no cóż, raczej nie będę tego miała. Po przejrzeniu jednak kilku moich list z postanowieniami noworocznymi stwierdzam, że kontrargument w wigilijnej wojnie pokoleń to cel wyjątkowo ważny aczkolwiek nie nadrzędny. Najbardziej chciałabym udowodnić sobie, że mogę po prostu pisać, rozwijać się i dobrze przy tym bawić, iść ciągle naprzód i naprzód – zgadniesz co to za bajka, hę? Łzawe, ckliwe i banalne, wiem. Takich banałów będzie u mnie sporo, obiecuje nie zawiodę.
 Też na pewno skrobiesz jakieś podsumowania co roku i piszesz jakieś kolejne marzenia czy cele na przyszły rok. Ja zrobiłam swoją listę, którą widać na załączonym obrazku.

Powiem Ci, że to moja ulubiona lista. Daje nieograniczoną ilość możliwości. I właśnie o tym będzie ten blog. O możliwościach. Wykorzystam bezwzględnie słowo "pisać" w każdy możliwy sposób. Będzie o wszystkim. O jedzeniu, filozofii, o Twoim nudnym życiu, książkach, filmie, pogodzie, zdrowiu, odchudzaniu, znowu o nudnym życiu innych nudnych ludzi, seksie, modzie, podróżach, wreszcie o moim nudnym życiu i spełnianiu drobnych i większych marzeń małymi kroczkami. Uda się, zobaczysz.
Jest pewna grupa docelowa, do której będę się tu wielokrotnie zwracać. Tak, to Ty Mój Drogi nieudaczniku, melancholiku, nudziarzu, choleryku, człowieku ze słomianym zapałem, smutasie i parszywy leniu. Nie ograniczam się jednak, także ludzi z udanym życiorysem też serdecznie zapraszam. Obyście tylko mi tu nie zgorzknieli. :)
Widzimy się niedługo, bo jakoś zaraz po Nowym Roku. Teraz idę zdychać ze szczęścia i pasji nad podręcznikami. Sesja tuż tuż.  

Chyba się nie przedstawiłam, to się przynajmniej kulturnie podpiszę.
Angelika